poniedziałek, 16 października 2017

Skrzyczne, Barania, Skrzyczne- jak nie chodzić po górach.



Jako iż smalec trzeba wytopić i kondycję wyprowadzić, a przy okazji łyknąć kilka gotów, postanowiłem w sobotę, ruszyć w niedzielę na Baranią. Zacząłem od studiowania mapy Beskidu Śląskiego. Cztery godziny w jedną, cztery z powrotem, na styk powinienem dojść do kolejki i elegancko zjechać do centrum Szczyrku. Nie wziąłem jednak pod uwagę tego, że moja kondycja leży i kwiczy. Postanowiłem zabrać plecak zamiast nerki i to była jedyna dobra decyzja tego dnia.

 
 Zgubiło mnie myślenie, iż przeciętny piechur w górach robi 1km na 12 minut, stąd wliczone są czasy na znakach. Idąc z Skrzycznego na Malinowską szło się całkiem, całkiem.


-Prawie po prostym, pomyślałem.
Nawet udało mi się wyprzedzić kilka osób.


Aby po czasie dojść do pierwszego punktu trasy; Malinowskiej Skały


Chmury ustępowały, pogoda się klarowała, choć na szczytach wiatr przyspieszał i kilka razy żałowałem iż nie zabrałem czapki. Po kilku minutach odpoczynku na Maliowskiej, zebraniu sił ruszyłem w dalszą drogę. Już wtedy tak od godziny żałowałem iż nie zabrałem stuptutów, bo całe nogawki spodni były brązowe od błota. Nie zważałem na to i parłem do przodu jak przecinak, oczywiście w miarę swoich możliwości. W głowie ciągle dzwonił mi czas w którym muszę się zmieścić, aby zdążyć.


Jednak w pewnym momencie stwierdziłem iż jestem już naprawdę daleko od Skrzycznego i zaświeciła mi się mała żarówka, że z czasem być może będzie problem. Jednak po chwili nabrałem nowych sił kiedy zobaczyłem tablicę rezerwatu.


Nowe siły starczyły na 5 minut gdzie na podejściu, wyprzedziła mnie para staruszków. Następne minuty mijały, ja parłem energicznie przed siebie łykając metry, a z płuc zrobiły się miechy kowalskie, no ale zaszedłem już tak daleko więc nie będę się wracał szczególnie iż szczyt tak blisko. Wreszcie patrząc na mapę zostało ostatnie podejście.


Pierwszą bazę zrobiłem gdzieś w 1/4 podejścia, drugą w połowie, a trzecią kiedy zobaczyłem wieże na szczycie. Chwila odpoczynku i dalej do schroniska. Tu popełniłem drugi błąd. Gdzieś na początku zejścia do schroniska zaświeciła mi druga żarówka iż podejście będzie solidne. Ta pierwsza o czasie powrotu świeciła już dość jasno. I gdybym w tym momencie postanowił wracać zdążył bym na Skrzyczne i na spokojnie zjechał bym kolejką mając zapas czasu, a pieczątkę mogłem zdobyć kiedyś indziej. Po szybkim posiłku ruszyłem w drogę powrotną na Skrzyczne. Minęła ponad godzina, kiedy dotarłem na szczyt, chwila odpoczynku i ogień dalej, Droga powrotna to podejście raz mniejsze raz większe, pomijając zejścia to i tak podejście. Kiedy byłem w połowie drogi do Malinowskiej mijałem się z gościem, który szedł na Baranią i dalej do schroniska i który zwrócił uwagę, że o 18 zachodzi słońce. Mimo, iż lampka o czasie świeciła mocno, uparcie wierzyłem, że dojdę na styk do kolejki i tu był kolejny błąd, bo powinienem założyć, że nie zdążę i już kombinować. Na Malinowskiej lampka o czasie zmieniła się w halogen już wtedy powinienem był odbić na czerwony szlak na Salmopol, dojść do drogi wojewódzkiej i tam asfaltem drałować do Szczyrku już nie górami, a cywilizacją, ale zapewne ze zmęczenia zignorowałem to i parłem nadal przed siebie jak osioł. Wybiła godzina zamknięcia kolejki szedłem dalej, a mogłem zawrócić jeszcze. Słońce zaszło pół godziny przed dojściem na Skrzyczne na które doszedłem w godzinę po zamknięciu kolejki. Zostało mi nocne schodzenie z latarką czołową. Szedłem niebieskim szlakiem, ledwo, od znaku do znaku i na gps z mapami Compas~u na telefonie. Na Jaworzynie zrobiłem krótki przystanek, las żył swoim życiem, słychać było tupot przechadzającej się zwierzyny, wiejący w oddali wiatr przypominał pędzący pociąg. Dało się też słyszeć odgłosy ze Szczyrku jak palenie gum, piłowanie na ręcznym i gazowanie do odcięcia oraz dzwony kościoła na wieczorną mszę. Osoba, która pierwszy raz znalazła się takiej sytuacji jest wystraszona, bo co rusz coś się rusza i pęka jakaś gałązka, a przez dzień w tych miejscach tylko ludzie. Oczywiście na myśl przychodzą wilki i niedźwiedzie szczególnie jak w świetle latarki z 10m dalej widać tylko sześć zielonych oczu, a nie widać właściciela bo latarka świeci na 5m. Po krótkiej przerwie i zrobieniu kilku kroków w przód oczywiście się wyglebiłem prosto na tyłek. Szlak za Jaworzyną skręcał w lewo omijając zabudowania, czego nie znalazłem więc postanowiłem iść linią kolejki bo przecinał ją  niecały kilometr dalej. Natrafiłem na niego, jednak jakoś dziwie prowadził w prawo przez posesję z psem, gdzie nie chciałem się zapuszczać, więc zostawiłem go idąc na wprost w kierunku domu, gdzie świeciło się światło, a skoro jest dom więc i droga, szczególnie, że z 50m po prawej między drzewami widziałem latarnie i cwilizację. Mój spokój mącił jedynie wartki strumień między cywilizacją a mną. Doszedłem do domu, a tu płot, mówię sobie
- gwiżdżę to i idę płotem.
Przeszedłem może 3m, a tu asfalt.
-Wreszcie, pomyślałem.
Poszedłem w jedną, brama. Poszedłem w drugą, mostek. Tak wyszedłem na drogę i dalej do głównej drogi i dalej do samochodu. Później patrzyłem na zdjęcia sat. Gdybym zszedł pod hotel to wszedł bym na parking hotelowy pod główną drogą. Kiedy wszedłem na drogę zauważyłem, że tak reklamowane zarąbiste nówka baterie w latarce, które miały wystarczyć wg. producenta latarki na 6h mocnego świecenia, odpuściły sobie po 2h świecenia.

Morał taki, że w plecaku powinien znaleźć się komplet zapasowych baterii oraz dobra latarka patrolowa odporna na upadki. Zamiary mierzyć na siły, a do czasu wyliczonego na mapach przy braku kondycji dodawać godzinę rezerwy, ogólnie dodawać rezerwę czasową. Minimalizm i lekkość przede wszystkim, plecak Wisportu czy jak się tam to pisze jest ciężki, sam w sobie, dobry dla ludzi, którzy idą obładowani 5km od auta pobawić się w survival czy buszkraft. Lepiej czasem się zatrzymać wstrzelać po twarzy i pomyśleć, niż z braku sił nie myśleć logicznie i pchać się w gorsze warianty, jak np. wtedy, gdy mogłem zejść na drogę Wisła-Szczyrk i spokojnie dreptać do auta.
Przeszedłem 30km, 10h marszu, 1h przerwy.










piątek, 13 października 2017

Czy hajking znaczy być na haju ?



Jakiś czas temu, przypadkowo trafiłem na info o trekkkingu, hajkingu, buszkrafcie, ałtdorze, a później o sruvivalu. Pomijam nomenklaturę, która zapewne w mediach społecznościowych brzmi lepiej niż biwakowanie czy turystyka, a nie jeden odziany w ciuchy camo klepie niemca po kasku jaki ma zarąbisty kilogramowy zestaw noży jako edc.
 
Przeglądając grupy, doszedłem do wniosku, że kupując coś za mniej niż 100zł kupujesz paździerz. Jednak często patrząc na rzeczy które kosztują owe 100 lub nawet 200zł a składają się z trzech kawałków blaszek co jest nie wiele więcej warte niż góra 20zł, stwierdziłem, że nie tu zaparkowałem auto. 
 
Zarąbista osełka za 300zł, kieszonkowa latarka za tyle samo. Dziesięć noży bo każdy do czegoś innego, do rąbania, smarowania, pieczywa, lin, filetowania, korowania, no mózg stanął mi w poprzek i stwierdziłem, że nie stać mnie na takie zabawy. ale nie powiem, spanie w hamaku to mistrzostwo świata, a ludzie kupią nawet małpę z kijem w tyłku. W grupach przetrwaniowców, najczęściej padają pytania o noże, latarki, plecaki z czego te ostatnie uważam, iż nie nadają się na wyprawę ze względu na mały litraż, wagę i wyrąbaną cenę w kosmos.
 
 Oczywiście można przytroczyć, ale milion kieszonek i w każdej czegoś nakichane, no nie wiem. Dobra, każdy ma swoją filozofię i kit mi w oko, ach bym zapomniał, gdzie jest moja bransoletka z parakordu, której pewnie nigdy nie użyję, ale fajnie wygląda i czasem przeszkadza.... ;-)